Zgiełk. Hałas. Trzydziestostopniowy upał. Uporządkowany chaos aut, skuterów i pieszych. Nieustanny dialog klaksonów przerywający szum ulicy. W porcie atakowała decybelami wytrzymałości muzyka dobiegająca z kolejno cumujących statków z turystami.
Niebo przesłoniły chmury. Niesione lekkim wiatrem spłynęły prosto z gór. Po pary minutach zrobiło się ciemno. Zaczęło padać. Podobno pierwszy raz od trzech miesięcy. Miliardy kropel szybko zmyły kurz upału. Turyści wypędzeni z promenady strachem przed zmoczeniem całymi grupami szukali schronienia na uliczkach zadaszonego bazaru wśród wszelakiej obfitości: lacostów, hilfingerów, wranglerów, nordfejsów, bossów i guccich… A na cokole pomnika, lekko się uśmiechając, nieco zdziwiony Mustafa Kemal Atatürk osłaniając twarz ręką uniesioną do czoła wyglądał słońca na ołowianym niebie.
Po deszczu, w labiryncie uliczek nieco zaskoczone koty szukały w słońcu nowych miejsc aby wysuszyć kolorowe futra. Leniwie się rozciągając mruczały swoją modlitwę. Za pewne dziękując za wolność, miskę pożywienia i wody oraz odcięty niegdyś rąbek szaty proroka, który zapewnił im po wsze czasy kocią wolność i wstęp do meczetu. Mały chłopiec na prośbę rodziców zrobił sobie zdjęcie przy pomniku fotografujących się turystów trzymając na smyczy małego białego psa.
Sprzedawca pokrył szybę swojego sklepu abstrakcyjną kompozycją białej piany. Czystość wieczornego nieba odbiła się w szybie. W labiryncie uliczek nad wzgórzem Cytadeli powoli zapada zmierzch. Głos muezinów po raz czwarty tego dnia wzywa na modlitwę. Łyk turkish tee. Kaligraf na promenadzie co chwila zastyga w bezruchu po wykonaniu kolejnej perfekcyjnej linii. Para obejmując się patrzy na jacht lekko się kołyszący na błękitnej smudze ich marzeń. Betonowym nabrzeżem sześćdziesięcioletni mężczyzna idzie powoli, krok za krokiem, tuż obok swojego starego ojca ubranego w powłóczystą szatę w kierunku morza. By dotknąć.